Ucichła propaganda rządu o liczbie miejsc pracy uratowanych dzięki przepisom kolejnych tarcz antykryzysowych związanych z pandemią. Nieprzypadkowo. Od kilku miesięcy pojawiają się informację o możliwości masowych zwolnień w administracji publicznej. Jeśli do nich dojdzie może to być kolejny etap niszczenia profesjonalnej administracji demokratycznego państwa.
Rząd otworzył sobie drogę do zwolnień przepisami tarcz 2.0 i 4.0 przyjmowanymi jeszcze na początku pandemii. Teraz Rada Ministrów przygotowuje decyzje wykonawcze. Fala zwolnień miałby ruszyć – według zapowiedzi cytowanych w mediach polityków – lada dzień. Ilu ma objąć urzędników, na podstawie jakich kryteriów będą wyłaniani, w których urzędach i instytucjach – wciąż jest więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. Prace rządu okrywa tajemnica. Na pytania związków zawodowych i mediów odpowiedzialny za te prace szef Kancelarii Premiera minister Michał Dworczyk udziela odpowiedzi językiem, który o niczym nie informuje.
Daremnie szukać też informacji o przyczynach zwolnień, choć na pierwszy rzut oka wydają się one oczywiste – rząd w kryzysie finansów publicznych pogłębionym przez pandemię dramatycznie potrzebuje oszczędności. A koszt tych oszczędności mają pokryć zwalniani urzędnicy i budżety ich rodzin tracąc zatrudnienie i pensje, i to przy pozbawieniu ich części praw osób zwalnianych – bo rząd zadbał o skrócenie obowiązkowych konsultacji zwolnień ze związkami zawodowymi, skrócenie okresów wypowiedzenia i zmniejszenie odpraw należnych zwalnianym.
Nie byłby to pierwszy rząd, który w kryzysie szuka ratunku dla swoich finansów, także w zwolnieniach urzędników. Przypomnę projekt słynnej tzw. „ustawy 10%” rządu Donalda Tuska, która w 2010 roku miała stać się częścią tzw. pakietu konsolidacji finansów publicznych. Tak się jednak nie stało, gdyż wówczas rząd w ogniu masowej krytyki ustąpił i wycofał projekt. Nic dziwnego – robienie w administracji oszczędności poprzez ustawowe narzucanie wszystkim jej instytucjom jednakowego limitu zwolnień, bez żadnej analizy efektywności, zapotrzebowania na usługi publiczne i poziomu ich zaspokojenia – to droga nie do oszczędnego państwa, lecz do państwa dysfunkcjonalnego.
Ale czy rzeczywiście tym razem chodziłoby o oszczędności? W ogłoszonym w sierpniu projekcie ustawy budżetowej na rok 2021 zaplanowano na wynagrodzenia w państwowych jednostkach budżetowych 41,5 mld zł – to tylko o 523 mln zł, a więc o 0,1% mniej, niż w znowelizowanym budżecie roku 2020. W samej administracji rządowej, czyli w służbie cywilnej założono nawet niewielki wzrost wynagrodzeń z 10,0 mld zł do 10,1 mld zł, a więc o 0,1%. Dodatkowo rząd już dawno poinformował o zamrożeniu płac w roku 2021 na obecnym poziomie.
Zatem rząd nie przewiduje oszczędności na wynagrodzeniach urzędników! O co zatem w tych zwolnieniach chodzi? Jacek Sasin, który dowiódł wielokrotnie swojej umiejętności uzasadniania nawet najbardziej karkołomnych pomysłów PiS, na pytania dziennikarzy odpowiada, że pandemia ujawniła rezerwy tkwiące w administracji. Tylko, że to puste słowa – nie stoi za nimi żadna poważna analiza pokazująca istnienie takich rezerw. Wręcz przeciwnie – pandemia ujawnia na co dzień skandaliczne niedofinansowanie służb odpowiedzialnych za jej zwalczanie, nie tylko sanepidu, w którym specjaliści epidemiolodzy z wieloletnim doświadczeniem mają pensje na poziomie płacy minimalnej i któremu dramatycznie brakuje pracowników. Także w pomocy społecznej i jej obsłudze, w urzędach, które są zapleczem systemu ochrony zdrowia, zarządzając świadczeniem przez nią usług publicznych i w wielu innych.
Podobnie jak dziesięć lat temu, przygotowując zwolnienia nie prowadzi się żadnych analiz zapotrzebowania na usługi publiczne. Wadliwie funkcjonujący budżet zadaniowy jest już wyłącznie dodatkowym sposobem księgowania, zamiast narzędziem zarządzania administracją, oceny jej rzeczywistej efektywności, kosztów usług publicznych na poziomie ich wykonywania. Administracja publiczna to wielka struktura organizacyjna nowoczesnego państwa, zarządzanie nią wymaga fachowych kwalifikacji. Od kilku już lat do nie mających zazwyczaj zbyt wielkich kwalifikacji w zarządzaniu polityków, dołączyła ogromna fala nieprofesjonalnych, ale za to lojalnych urzędników, którzy objęli bardzo dużo stanowisk dyrektorskich w aparacie państwa. Pozwoliła na to nowelizacja ustawy o służbie cywilnej z 2015 roku – jeden z pierwszych projektów legislacyjnych przeprowadzonych w trybie nocnym przez tzw. dobrą zmianę. I choć także poprzednikom polityczne zamachy na stanowiska kierownicze w administracji zdarzały się niejednokrotnie, skala fali wymiany aparatu kierowniczego z początku 2016 roku i z lat następnych nie ma precedensu po 1989 r.
Kto tym razem będzie zwalniany? „Rodzi się podejrzenie, że rzeczywistym celem operacji zwolnień nie będą oszczędności budżetowe, ale wymiana części urzędników na bardziej lojalnych wobec rządu i stanowiących go ugrupowań” – pisze w komentarzu z 3 września publicysta „Gazety Wyborczej” Witold Gadomski. Nowe przepisy mówią tylko jedno – zwalniani mogą być przede wszystkim ci, którzy już nabyli uprawnienia emerytalne lub mogą je nabyć. To są najczęściej urzędnicy z wieloletnim doświadczeniem. Mówi się także o zwolnieniach ze stanowisk radców ministrów, na które zesłano wielu z dawnych dyrektorów, których dotąd przed zwolnieniami chroniły przepisy, ale
teraz już nie będą, a nawet o zwolnieniach urzędników mianowanych. To ludzie o najwyższych kwalifikacjach w administracji.
Dziś, kiedy na stanowiska kierownicze napłynęła armia dyletantów, których główną predyspozycją jest doświadczenie w pracy partyjnej i lista numerów do polityków PiS w komórce oraz orientacja w chwilowych grach wewnątrzpartyjnych koterii, to właśnie doświadczeni szeregowi urzędnicy, którzy wciąż przeważają liczbowo, są jeszcze ostatnią gwarancją zachowania przez służbę cywilną i całą administrację koniecznego profesjonalizmu, neutralności i obiektywizmu. To tacy pracownicy, w każdej organizacji są depozytariuszami wartości wyjątkowo cennych – kultury i pamięci organizacyjnej stabilizującej jej działanie i dającej poczucie pewności młodszym i mniej doświadczonym koleżankom i kolegom.
Tymczasem kiedy nie ma żadnych kryteriów zwolnień ani żadnych poprzedzających je analiz celowości, rodzi się obawa podwójna: jeżeli zwolnienia nastąpią, jedynym kryterium będzie kryterium polityczne – bo tylko takie znają nowi dyrektorzy powoływani po wyborach z 2015 roku. Po drugie, skoro celem zwolnień nie są oszczędności, na miejsce zwolnionych w przyszłym roku przyjdą nowi. Zatrudnieni według jakich kryteriów? Politycznych, a może w jeszcze większym stopniu rodzinnych i koleżeńskich. Zapowiedziana fala zwolnień może stać się kolejnym przeprowadzanym przez obecnie rządzących etapem destrukcji profesjonalnej administracji demokratycznego państwa. Niestety –
przy bierności sejmowej opozycji, która w tej sprawie konsekwentnie milczy.
Jacek Kozłowski – wykładowca w Collegium Civitas, zajmuje się administracją publiczną, samorządem terytorialnym i rozwojem regionalnym.